Fragmenty



Przedstawiam poniżej krótkie fragmenty powieści. Oczywiście tylko takie, które nie zdradzają fabuły.

Rys. Abraham de Bruyn (1538-1587), Rycerz litewski (Der Littauwer reuter)

~~~~~~~

Tej nocy zarówno panowie jak i sługi nie spali w ogóle. Na ile to było możliwe, każdy starał się znaleźć na kwaterze ustronne miejsce, kąt lub choćby wał słomy, w którym mógłby się poczuć samotnie, by z dala od cudzych oczu lać łzy, drzeć ubiór, przeklinać i modlić się, a wszystko to po wielokroć i w różnej kolejności.

Z rozdziału 1

– Karczmarzu! Jadła!

Barczysty, rudy grubas, jak gdyby tylko na to czekał, wtoczył się do izby z dwoma parującymi, glinianymi misami w rękach. Za nim jak cień sunął pacholik, niosąc oburącz drewnianą misę wypełnioną prażonym grochem. (…)

– Witamy w naszej karczmie jaśnie wielmożni panowie – rzekł grubas stawiając misy przed nowoprzybyłymi. Następnie cofnął się o krok, skłonił nisko na ile pozwalała tusza, odebrał misę od chłopaka i również postawił ją na stole. – Lutoszek zaraz piwo doniesie, albo miodu jeśli wola…

– Piwa – urwał Jan patrząc na zawartość mis: zasypane krupami i serem polewki na piwie, zalane dodatkowo zaprawą z jajek. Przed (…) jego ludźmi stały kielichy z grubego, barwionego szkła, dzban i drewniana misa z przyprawianymi miodem plackami jęczmiennymi.

(…) pochyleni nad misami, szybko spożywali ich zawartość, na przemian dobierając sobie łyżkami prażonego grochu. (…) nie mówili nic, jakby zasłuchani w melodię odgrywaną przez łyżki, misy i usta jedzących. (…) Lutoszek donosił i stawiał na stole kolejno: dzban piwa, dwa gliniane kubki i dwa dodatkowe kielichy do wina, za każdym razem kłaniając się dwa razy: po podejściu i przed odejściem od stołu.

– Dobrze, że z Krzyżaki Pan Bóg królowi jego mości dopomógł – rozpoczął (…), gdy w misach zupy już resztki zostały, a tempo ruchu łyżek znacząco spadło – bo w innych sprawach srogo nas doświadcza. Lato deszczowe, zbiory liche, zima rychła i wciąż w sile. Głód, chłód i rabunki. Chłop chłopu kradnie, pan pana najeżdża. Na to wszystko śląski rabuś, w kupach nawet do trzech dziesięci, zuchwale sobie poczyna. Ale nie to najgorsze. Najgorsze... najgorsze to...

Wtem drzwi karczmy otworzyły się z impetem i stanął w nich Paszko. Zmrużonymi oczami rozglądał się po rozświetlonej licznymi  kagankami izbie. (…) Twarz pachołka, wyraźnie opuchnięta z jednej strony, zbroczona była krwią w większej części. Gdy chłopak dostrzegł Jana, zerwał z głowy czapę, ruszył ku niemu pędem – wasza miłość! – wołając, po czym padł przed ławą, jakby do stóp. Głowę spuścił nisko i wzrok utkwił w podłodze.

– Mów!

Paszko uniósł głowę, spojrzał załzawionymi oczami na Jana i wyrzucił z siebie:

– Wasza miłość! Lgota! Czarnym kirem obłożona!

~~~~~~~


Godziemba niespiesznie podążał za nim, rozglądając się na boki. Coraz to inny przedmiot przykuwał jego uwagę. A to wytarty próg chaty, na którym wyobraził sobie siedzącą dziewczynkę, w szarym giezełku, śpiewającą sobie coś cichutko i rytmicznie przechylającą główkę na boki. A to zaśnieżony garniec wiszący na płocie, przywiódł mu na myśl wieszającą go gospodynię, wykrzykującą coś w złości do swego chłopa. A to patrząc na wysłużony pieniek do rąbania drewna, ujrzał oczami duszy młodziana, który właśnie rąbnął siekierą poniżej trzepocących skrzydeł trzymanego za nogi koguta oraz chłopczyka przypatrującego się wszystkiemu z otwartą buzią. 

Rys. Abraham de Bruyn (1538-1587)

Z rozdziału 2

Jaśnie Miłościwy Panie Ojcze!

Nadzieję żywię, żeście w zdrowiu i przy siłach i że troskom, jako i wszelakim trudnościom codziennym, dzielnie czoła stawiacie, jako i ja to czynię, idąc za przykładem Waszym, dawniej przeze mnie widzianym i zapamiętanym, a takoż dziadów naszych, Godziembów, których to dzielność chwaliliście historiami licznemi.

Rok ostatni spędziłem, będąc w służbie miłościwie nam panującego Króla Zygmunta, stając z pocztem, jako żołnierz zaciężny, razy kilkanaście w wielkich bitwach, naprzeciw krzyżackiej i brandenburskiej potęgi, jak i w mniejszych potyczkach, w ilości kilku dziesięci. Wszystkie te przypadki, w tym jeden szczególny, z  łaski Pana, dzięki odwadze szlachetnego pana Stanisława z Parzna, rodem z Belinów, przyjaciela mojego i druha oddanego, a także dzięki wierności ludzi moich, bez uszczerbku większego na zdrowiu mojem, przebyłem. Jednak inne srogie klęski zesłał Pan Bóg na mnie (…) Przeto z wojny się wróciwszy, sługi wierne pocztu mojego, którym nigdzie się teraz podziać, do Was Miłościwy Ojcze, poprzez wspomnianego Stanisława, odsyłam i Waszej opiece powierzam. Dobrzy to ludzie, biegli w sztuce wojennej, którym żem wielokroć słusznie zawierzał i którym życie i zdrowie zawdzięczam.

Posyłam Ci, wasza miłość, konie przeze mnie z wojny do hodowli przyprowadzone, kiedy nijak mi teraz się nimi zajmować. Wszystkie wielkiej urody, siły i szybkości. Jako profit Wasz, za koniów chowanie, niechaj przyszły źrebiąt przychówek będzie.

W zdrowiu bywajcie, Jaśnie Miłościwy Panie Ojcze, takoż w pogodzie trwajcie w dniach następnych, aż do naszego, na co wciąż nadzieję żywię, pojednania przed Panem Bogiem.

 

Jan Sixtus syn Wasz oddany.

Rys. Abraham de Bruyn (1538-1587)

Z rozdziału 3

Rycerz podszedł do okna domu i zajrzał do środka. Przez wykrzywiające obraz, lekko żółtawe i mętne szyby, ujrzał wnętrze wypełnione prosto zbitymi pryczami, okalającymi pod ścianami centralnie wybudowany piec gliniany z kominem. Część leżących w szarych pieleszach zwróciła ku niemu swe twarze, wychudłe i blade. (…)

Ciemne, pachnące kadzidłem, duszne pomieszczenie wypełniała nieprzerwana melodia jęków, posapywań, kaszlu, skrzypienia desek i szelestu sienników. Godziemba kroczył wolno przypatrując się twarzom chorych. Leżeli razem po trzech, czterech na szerokich pryczach. Kobiety, mężczyźni i dzieci. Najliczniej starcy. Jeden z nich złapał za nogawkę przechodzącego Jana, po czym, gdy ten się pochylił, wyszeptał z wysiłkiem:

– Zlituj się, pchnij. 

Rys. Abraham de Bruyn (1538-1587)

Z rozdziału 4

– To książę raciborski jest taki myśliwy zawołany? Słyszałem, że słabego on zdrowia.

– No nie dał mu Bóg zdrowia ni urody, to prawda. Nigdy nie polował on, jeno czasem powozem na pokot przyjeżdżał. Te polowania to dla pierwszych w księstwie i szlachty tamtejszej, co możniejszej, z łaski księcia dawane zabawy. Ma książę ku temu dwór duży pośród kniei postawiony, gdzie pospołu wszyscy zaproszeni zwykle bawią się i ucztują. Z tego co pamiętam, to gdym tam służył, nie zdarzyło się by kto z nich w puszczę wszedł w celu inszym niż za potrzebą. A byli i tacy co i ten trud, po pierwszym dniu, za zbytni mieli. Przeto trzeba było raz – pilnować by do gardeł sobie nie skakali, a dwa – zwierzaków z kniei za nich nawydzierać. No i na koniec każdemu na sanie abo wóz po truchle zarzucić, by się mogli wśród sąsiadów mirem przez książęcą komitywę cieszyć. Przez te kilka dni, dwie roty wojska, w podziale na służby kolejne,  ciągłe zajęcie miały przy tem wszystkiem.

~~~~~~~

Pan Belina jechał na przedzie i w miejscu gdzie trakt opuszczał las, jako pierwszy ujrzał z daleka, zbudowany na grzbiecie skalistego wzgórza, zamek chęciński. Zatrzymał konia by przez chwilę móc się mu przyjrzeć. Żaden z zamków krzyżackich, których widział dziesiątki, nie mógł się z nim równać pod względem trudności dostępu. Żaden nie stał  na tak stromej i wysokiej skale i z żadnego nie można było tak wielką połać kraju mieć na oku i na pieczy. Potężne mury z białego kamienia strzeżone wysokimi, prawie sięgającymi chmur wieżami, wyglądały na nie do zdobycia, a całkiem spore miasto leżące u stóp wzgórza z pewnością zapewniało warowni licznych obrońców. 

Rys. Abraham de Bruyn (1538-1587)

Z rozdziału 5

Gdy Staszko po raz pierwszy, przelotnie spojrzał na jej lico, omiatając twarze pochylonych nad straganem, zrazu nic nie poczuł. Spuścił wzrok na piękne,  kolorowe, zdobne sukna rozłożone i dotknął ręką jednego z nich. Nagle uczuł w piersiach jakby struny jakiej szarpnięcie i nie muśnięcie sukna to sprawiło, ani jego wzór przedziwny. Wiedział już w którą stronę zwrócić głowę i ku której twarzy unieść oczy, by dziwny, nagle powstały w sercu niepokój ugasić. Jednak tam już onej nie było. Odstąpił od kramu roztrącając przechodniów. Wśród potoku głów dostrzegł odchodzącą niewiastę z odkrytą głową, z grubym, rudym warkoczem zwiniętym i upiętym nad karkiem. Struna w piersiach zadrgała ponownie. Ruszył za  dziewczyną, w ciżbie co chwilę znikającą z oczu, nie wiedząc co go do tego pchało. Ciekawość to tylko, czy urok rzucony jaki? Ponad głowami widział jedynie jej ramiona i plecy do połowy łopatek, okryte jasną, płócienną suknią z szerokim, czerwonym haftem wokół szyi.

– „Ej, tam. Pewnie stara…” – pomyślał, choć nic na to nie wskazywało – „ … albo dziobata… szczerbata… ze złamanym nosem.”

Zatrzymał się oczu od odchodzącej nie odrywając, a gdy przez krótką chwilę tłum ukazał mu jej prawie całą postać, sięgnął bezwiednie do wąsa by go podkręcić w zadumie.

– „ A niech by i dziobata!”

~~~~~~

Rycerz stał nadal nieporuszony spoglądając za odchodzącą. Struna w piersiach zadrgała po kilkakroć i zamilkła zalana wzbierającą falą smutku i żalu. Tak mocno odczuwał je jedynie w dzieciństwie, gdy widywał swoje przyrodnie rodzeństwo w objęciach ich matki, czerpiące od niej miłość i ciepło, których jemu zawsze skąpiono. Nienawidził tych wspomnień o przepłakanych w ustronnych miejscach, w samotności, długich godzinach, pełnych wyrzutów do Boga, za takie przez niego świata urządzenie. 

Rys. Abraham de Bruyn (1538-1587)

Z rozdziału 6.

Wielce się rozczarował pan Andrzej Bąk w progu lokandy stając, a to za sprawą ciżby okrutnej, co jakoby przez otwarte przezeń drzwi, miała się zaraz na niego wylać, gwar i jazgot przy tem trudny do zniesienia czyniąc. Wiedział, że wieczoru tego, miast wykwintnej wieczerzy w spokoju spożytej, co dyć jeno w garncach karczmarzowi ostało, na zaspokojenie głodu jego starczyć musiało. Do tego ten hałas i smród pospólstwa – żadna to przyjemność, ani wytchnienie po podróży. Zmierzchać jednak już poczęło, a zimny wiatr noc chłodną zwiastował, nadto ciemną przez nów księżyca. Jeśliby jakie hultajstwo okoliczne o rabunku myślało, czas był to dla nich na gościńce w zasadzki wychodzić.

~~~~~~

Po obfitym, acz niewykwintnym obiedzie, (…) miast spokoju w alkowie zażywać, zamknął się w swym kantorku, gdzie szkice swych włości uczyniwszy, oddał się rachunkom i planowaniu. A to uprawy, a to hodowla czy szacunek prac koniecznych, na przemian głowę mu zajmowały przez kolejne godziny, aż zmierzchać zaczęło i coraz trudniej było na papierze pracować. Przetarł palcami zamknięte powieki i westchnął na bok stołu rulony papierów odgarniając. Nie był pewien co z gotowizną (…) póki co począć powinien. Nadto marzył o przyprowadzeniu stada koni z Broniowa (…).

Mimo szeregu rozterek, mając od niedawna u boku kochającą żonę, nie mógł przeto inaczej jak z radością i nadzieją spoglądać w najbliższą przyszłość.

– Niezgorszy to będzie rok – szepnął do siebie – nie może inaczej być.

Rys. Abraham de Bruyn (1538-1587)

Z rozdziału 7.

Zbliżając się do zamku kamienieckiego, (…), jadąc stępa, od szarych murów, ponurych i złowrogich, wzroku nie odwracał. Miałyżby lochy pod onymi stać się dlań domem na najbliższe miesiące? Żadna z myśli tłukących się w głowie rycerza nie przynosiła choćby cienia nadziei na inny, korzystniejszy przebieg przyszłych zdarzeń. Pogodził się z koniecznością przebrnięcia przez te czekające go przypadki, mając jedynie nadzieję, iż w miarę szybko uda się całą sprawę wyjaśnić i z zarzutu (…) go oczyścić. Z czystym sumieniem przybywał, gotów na cierpienia i niewygody własne, lecz nie pogodzony z bólem zrodzonym rozłąką i troską o osamotnioną ukochaną.

(…) wstrzymał konia, westchnął ciężko i sięgnął po bukłak. Pociągnął łyk tęgi jeden, drugi potem i trzeci, ten ostatni, niepełny. Rozczarowany, poruszył bezgłośnie wargami w rytmie i formie siarczystego przekleństwa, po czym ruszył wolno dalej, ku zamkowej bramie.

~~~~~~~

Kiedy tylko słońce rozjaśniło niebo na horyzoncie, pan rotmistrz Jakub Struś, wolno, jakby z ociąganiem, wyjechał przed szeregi swej jazdy, co na wzgórku pod lasem, po nocnym, forsownym marszu, we trzy chorągwie stanęła. Zwrócił konia ku niej, buławę za pas zatknął i prawą rękę na biodrze oparł. Jął potem mówić głośno, tak by go i na skrzydłach w ostatnim szeregu słyszano.

– Oto przyszedł dzień ostatniej z bitew. Wróg, co kilkuset pojmanych tu zgromadził, w koszu opodal zaległ. Zda się, że czeka reszty swych chorągwi, też tych co nas tam na północy szukają, by do przeprawy przez rzekę tę, Silnicę ruszyć. Jeśli by teraz tego próbował, nasz ci jest, bo miejsce to do ataku dogodne. (…) Jeśli się z kosza sam po świcie ku brodowi nie ruszy, sprawimy mu theatrum, by jasyr ostawiając, do ucieczki ku rzece się rzucił.

– Nie jednemu z nas – ciągnął dowódca po krótkiej chwili – już dziś, przyjdzie zapłacić za grzechy życia. A że po twarzach waszych widno, żeście nie święci ojce czy braciszkowie, tedy strach was może wziąć przed gniewem Pana. Nie lękajcie się jednak. Bóg widzi co robimy i wiem, że milsze mu to, niźli za murami modły i śpiewy, co jeno kawki z dachu spłoszyć mogą, miast krwiopijcę od piersi matczynej oderwać. Tą walką odkupicie wszelkie dawne winy, bo nie masz większej ofiary jak zdrowie i życie własne. Przeto przez chwilę spójrzmy teraz wszyscy w swoje dusze i wspomnijmy przed Panem, z żalem, te najgorsze przewiny, o których nie chcielibyśmy pamiętać.

Zamilkł pan Struś, głowę spuścił i prawą dłoń w pięść zaciśniętą na sercu położył. Pospuszczali głowy żołnierze i w ciszy tak dobry pacierz trwali nim znów głos pana Strusia usłyszeli.

– Prowadź Panie Boże swoich rycerzów, o sumieniach otwartych i myślach czystych jak szata Najświętszej Panienki.